Równość
Nie zawsze było tak, jak jest teraz.
Kiedyś byłem szczęśliwy. Miałem cudowne dzieciństwo, wręcz wymarzone, kochających rodziców i gromadę przyjaciół. Byłem radosnym dzieckiem, pełnym życia, ciekawiło mnie dosłownie wszystko. Lubiłem obserwować wędrówki mrówek, grać z kolegami w piłkę, budować szałasy wiosną, a zimą lepić bałwana lub urządzać wojnę na śnieżki. Wychodziłem zaraz po śniadaniu, wracałem na obiad, a potem do wieczora znowu bawiłem się na świeżym powietrzu, buszując w zbożu lub ścigając się z bratem na rowerach. Uwielbiałem aktywnie spędzać czas i to właśnie lata dzieciństwa wspominam najlepiej.
Kiedy miałem dziesięć lat, tata obiecał, że na wakacje pojedziemy w góry. Poczułem się przeszczęśliwy, w końcu nigdy nie byłem w tamtych rejonach, a sama perspektywa wycieczki była spełnieniem moich marzeń. Zaraz po zakończeniu roku błyskawicznie się spakowałem
i z szerokim uśmiechem wsiadłem do samochodu, tuż obok brata. Nie spodziewałem się wtedy, że to będą najgorsze wakacje w moim życiu.
Podczas drogi zaczął padać deszcz, który z czasem przybierał na sile, aż stał się prawdziwą
ulewą, głośno bębniąc o szyby samochodu. Brat czytał jakąś książkę, zawsze tak robił. Mama nastawiła swoją ulubioną stację w radiu i podśpiewywała pod nosem piosenki, tata mamrotał pod nosem coś o utracie słuchu, choć w jego oczach tańczyły radosne iskierki.
Z zaciekawieniem wyglądałem przez okno, niemal drżąc z podekscytowania. Myślami już zdobywałem górskie szczyty.
Wszystko działo się tak szybko… klakson samochodu, migające światła, przerażony krzyk mamy, ostry dźwięk hamowania. Pojazdem zarzuciło w bok, podobnie jak moim żołądkiem,
ze strachu zamknąłem oczy, zawyłem, kiedy coś zraniło mnie w nogi i poczułem, jakby coś odrzuciło mnie do przodu.
Potem nie pamiętam już nic.
Obudziłem się – jak potem mi powiedziano – miesiąc później. Nie miałem już brata. Ani mamy. Pijany kierowca wjechał w nasz samochód, brat zginął na miejscu, a mama zmarła dwa tygodnie przed tym, jak się obudziłem, w wyniku obrażeń wewnętrznych. Tata miał tyle szczęścia, że wyszedł z tego tylko ze złamaną ręką, pękniętym żebrem i wstrząsem mózgu.
Mój idealny świat w jednej sekundzie się zawalił. W dodatku od przebudzenia nie czułem nóg, jakbym w ogóle ich nie miał, a przecież były na swoim miejscu. Kiedy przyszedł lekarz
i dość delikatnie starał mi się wytłumaczyć, co się stało i jak od teraz będzie wyglądało moje życie, wiedziałem, że wszystko się zmieni. Diagnoza była jak wyrok. Z powodu zmiażdżenia
i licznych ran kończyn dolnych zostałem sparaliżowany od pasa w dół.
Wtedy jeszcze nie do końca rozumiałem, dlaczego nie mogę wstać. Dlaczego nie mogę bawić się z innymi dziećmi, tak jak było dawniej, dlaczego nie mogę jeździć rowerem, biegać,
ani nawet chodzić, tylko muszę dużo ćwiczyć podczas rehabilitacji i siedzieć na wózku, bezradny, zdany na drugą osobę. To było frustrujące, potrzebowałem pomocy niemal
ze wszystkim.
W szpitalu spędziłem jeszcze kilka miesięcy. Góry zobaczyłem, ale tylko przez szpitalne okno. Potrafiłem wpatrywać się w nie godzinami, myślami odpływając do dawnych czasów, czując, jak serce ściska mi się z tęsknoty. Czasami płakałem wieczorami, kiedy nikt nie widział. Żałowałem, że kiedykolwiek chciałem pojechać na tę wycieczkę. Gdybym wtedy
się rozchorował, mama i Andrew by żyli… Chociaż teraz, z perspektywy czasu, wiem,
że to niepoprawne myślenie, a obwinianie siebie nie przyniesie mi ukojenia.
Podczas pobytu w szpitalu dużo rozmawiałem z panią psycholog, która chciała pomóc mi pogodzić się z myślą, że już nigdy nie zobaczę figlarnego błysku w niebieskich oczach brata, ani nie poczuję kwiatowej woni ulubionych perfum mamy, kiedy ta będzie mnie tulić. Pani psycholog pomagała mi także zrozumieć sytuację, w której się znalazłem, choć było to trudne. Pielęgniarki każdego dnia obdarzały mnie delikatnymi uśmiechami, pomagając mi
w codziennych czynnościach, doktor i rehabilitant starali się, aby skutki wypadku były jak najmniej dotkliwe.
Nie udało się. Pełna rehabilitacja trwała trzy lata, nim postawiono ostateczną diagnozę. Do końca życia będę przykuty do wózka. To było jak cios, całe powietrze uciekło mi z płuc, a oczy zaszkliły się od łez, które chciały się jak najprędzej wydostać.
Nie wiedziałem, jak mam dalej żyć.
Z energicznego dziecka stałem się pozbawionym wigoru młodzieńcem. W moich zielonych oczach, gdzie kiedyś gościła radość, pozostał tylko dojmujący smutek. Rzadko się uśmiechałem. Tata mówił, że boli go serce, kiedy na mnie patrzy. Nie przejmowałem się tymi słowami. Nic nie miało sensu.
Sprzedaliśmy dom, w którym wcześniej mieszkaliśmy. Przywoływał zbyt wiele wspomnień, które bolały, jakby ktoś obracał nóż w sercu, a te i tak bezustannie krwawiło. Zamieszkaliśmy w jednym z bloków w Waszyngtonie, który miał odpowiednie udogodnienia dla osoby niepełnosprawnej. Mieszkanie nie było duże, ale dla naszej dwójki wystarczające.
Musiałem nauczyć się żyć na nowo. Zwykłe otwarcie drzwi stało się prawdziwym wyzwaniem. Codzienność szkolna też nie prezentowała się kolorowo, choć oceny miałem nie najgorsze,
to denerwowały mnie współczujące spojrzenia, pełne litości, które mi rzucano, a te pełne kpiny, czasem nawet pogardy budziły we mnie w niepokój. Z zazdrością spoglądałem na moich rówieśników, którzy mogli normalnie funkcjonować. W stosunku do nich czułem się jak jakaś wybrakowana jednostka, ktoś, kto nie powinien psuć idealnego obrazka, jaki tworzą. Negatywne emocje kumulowały się we mnie przez cztery długie lata i doprowadziły mnie tutaj.
Spoglądam w morską toń. Jestem zdenerwowany, czuję, jak po skroni spływa mi kropla potu. Wiem, co chcę zrobić, lecz brak mi odwagi, by wykonać ten jeden ruch, który mógłby zakończyć mój marny żywot. Boję się i wciąż targają mną wątpliwości. Ale nie chcę już tak żyć. Nie potrafię. Może tak będzie lepiej? To tylko jeden ruch nadgarstka. Jeden, głupi ruch. Dlaczego nadal czuję opór?!
– Skaczesz? – odezwał się niespodziewanie za mną głos, przez co wzdrygnąłem się lekko. Nawet nie zauważyłem, kiedy ktoś nadszedł. Przemyślenia pochłonęły mnie całkowicie.
– Może – mruknąłem jedynie, kątem oka spoglądając na przybysza. Miał krótko przystrzyżone czarne włosy, ciemną karnację i oczy, które swoją barwą przypominały mi kakao. Jego wizerunek szpeciła blizna przechodząca od prawego łuku brwiowego do lewego kącika ust. Patrzył wprost na horyzont, wydawał się delektować tą chwilą, odgłosem grafitowego morza, którego spienione morskie fale z rykiem uderzały o skały przy klifie, krzykami szybujących wysoko mew i deszczową aurą, która rozłożyła nad nami swój płaszcz.
Milczał przez dłuższą chwilę, patrząc na rozciągający się przed nami krajobraz. Również powróciłem tam wzrokiem, choć utkwiłem swoje spojrzenie w morskich falach, a tor moich myśli wciąż podążał tą samą ścieżką, którą obrał wcześniej. Przed oczami stanęła mi Adelina, dziewczyna, z którą chodziłem do klasy przez trzy lata. Przypomniałem sobie jej krytyczny wzrok, wypełniony po brzegi pogardą, złośliwy uśmieszek, kiedy obmawiała mnie
z koleżankami, wymieniając wiele przykrych epitetów określających moją odmienność. Do dziś w głowie odbija mi się jej wstrętny rechot, kiedy upuściłem książki i nie mogłem ich podnieść przez ograniczone ruchy. Nazwała mnie wtedy kaleką, skazą na zdjęciach klasowych i nic nieznaczącym darmozjadem. Jej słowa były jak policzek i to właśnie wtedy zacząłem się poważnie zastanawiać nad sensem mojej egzystencji.
– Dlaczego? – spytał mój towarzysz, wyrywając mnie tym samym z rozmyślań.
Zrozumiawszy, że chodzi mu o powód mojej decyzji, burknąłem ponuro, mając cichą nadzieję, że się odczepi i da mi spokój:
– Nie powinieneś się tym interesować.
– Taka moja wada – wzruszył ramionami, zupełnie niezrażony moim tonem, a następnie spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem – jestem zbyt ciekawskim człowiekiem.
Milczałem przez dłuższą chwilę, naiwnie sądząc, że chłopak zniechęci się brakiem reakcji
z mojej strony i odejdzie. Myliłem się. Wwiercał we mnie intensywne spojrzenie ciemnych oczu, cierpliwie czekając. Westchnąłem sfrustrowany, wiedząc, że nie odpuści, póki nie otrzyma odpowiedzi.
– Bo nie chcę być ciężarem – mruknąłem cicho. – Jestem inny niż wszyscy.
Na jego twarz wstąpił uśmiech, przez co blizna wykrzywiła się. Nie wyglądał, jakby się tym specjalnie przejmował, po prostu zapytał nad wyraz spokojnym tonem:
– I co z tego?
Nie odpowiedziałem. Spojrzałem na niego, jakby wyrosły mu co najmniej trzy głowy. I co
z tego? Jak to co? Przecież to źródło moich wszystkich problemów, wyobcowania i poczucia bezsilności! Odważyłem się spojrzeć mu prosto w oczy. Wbrew pozorom nie zobaczyłem tam żadnych negatywnych emocji, ani litości, tylko zrozumienie, jakby doskonale wiedział,
co czuję.
– W gruncie rzeczy jesteśmy podobni – rzekł po chwili, z namysłem.
– My? Podobni?– spytałem, nie dowierzając. W duchu zastanawiałem się, czy aby na pewno wszystko z nim w porządku. Może uderzył się w głowę i dlatego mówi w ten sposób? Albo jest tylko wytworem mojej wyobraźni? Nie zdołałem jednak zadać żadnego z kotłujących się we mnie pytań, bo ciemnooki zaczął opowiadać.
– Widzisz to? – zapytał, wskazując palcem na swoją bliznę. – To pamiątka po pożarze. Była impreza urodzinowa nad jeziorem, jakiś debil po imprezie zostawił niedopałek papierosa, domek letniskowy był z drewna. Wybuchł pożar, zdążyliśmy uciec, ale brakowało jednej osoby. Wróciłem tam po pijaną siostrę koleżanki. Kiedy byłem w środku, zawalił się strop. Potem nie pamiętam już nic. Oto cała historia – rzekł z melancholią, zapewne wracając wspomnieniami do tamtych chwil.
– Nie jesteśmy podobni – zaprzeczyłem, będąc pod wrażeniem jego odwagi. – Ty jesteś bohaterem.
– Bohaterem? – zaśmiał się. – Każdy, kto tylko na mnie spojrzy, odwraca wzrok ze zgorszoną miną. Wytykają mnie palcami, śmieją się. Uważają mnie za potwora, małe dzieci czasem płaczą, kiedy mnie widzą – dodał gorzko, a przez jego twarz przebiegł cień bólu.
– Wkręcasz mnie – powiedziałem, choć podświadomie czułem, że mówi szczerze.
– Nie – odparł. – Taka jest moja rzeczywistość – zamilkł na chwilę. – Kiedyś chciałem zrobić to, co ty chcesz teraz. To było około trzy lata temu. Wtedy podeszła do mnie pewna dziewczyna. Pokazała mi, że wszystko zależy od tego, jaki obierzemy punkt widzenia – wsadził ręce do kieszeni jeansów, uciekając wzrokiem.
– Dlaczego mi to mówisz? – zapytałem z mieszanymi uczuciami. Nie rozumiałem, dlaczego wyznał mi swoje tajemnice, które były dla niego bolesne.
– Bo jesteśmy równi – powiedział. – Nieważne, kim jesteś, jak wyglądasz, jaki masz status,
w co wierzysz. Wszyscy jesteśmy tacy sami, z większymi lub mniejszymi wadami, z bliznami, z lękami. Jesteśmy tylko ludźmi, popełniamy błędy i uczymy się żyć na nowo. Nic nie dzieje się bez przyczyny – zaznaczył wyraźnie. – To jak? Dalej masz zamiar skoczyć? – spytał.
Jego słowa sprawiły, że coś we mnie pękło. Pojawiła się iskierka nadziei na lepsze jutro. Miał rację. Czułem to. Spojrzałem w dół po raz ostatni i odjechałem od krawędzi zdecydowanie.
Ciemnowłosy wypuścił z ulgą powietrze, obdarzył mnie promiennym uśmiechem, dumny z mej decyzji i usiadł obok mnie na trawie. Nic nie mówiliśmy. Po prostu patrzeliśmy na zachodzące słońce, które wyjrzało zza deszczowych chmur, oświetlając nas swym blaskiem. Spoglądaliśmy na cudny krajobraz, a mi w głowie wciąż szumiały słowa mego rozmówcy.
Wszyscy jesteśmy równi.
Marzycielka
Karolina Gaca